Od zawsze byłam bardzo szczupłą osobą. Przy wzroście 175 cm
ważyłam, odkąd pamiętam 58 kg, niezależnie ile i co jadłam. Jakieś trzy lata
temu w moim życiu nastąpił jednak kryzys i to na wielu płaszczyznach, także
zdrowotnej. Od tej pory mój organizm zaczął żyć własnym życiem. Nim jednak
zauważyłam, że mój wybitnie, nazwijmy go, pasywny tryb życia w połączeniu z
dietą pt. „Jem jak za dawnych czasów” i kolejnymi chorobami, m.in.
niedoczynnością tarczycy i chorobą Haschimoto, zaczął rujnować moje ciało i
organizm, na wadze ułożyły się kolejno obok siebie cyfry 85,5.
Oczywiście już wcześniej wiedziałam, że przytyłam. Z
otoczenia napływały bowiem mniej lub bardziej nieśmiałe komunikaty, że się
zmieniłam. Ubrania także musiałam kupować coraz większe i to skrojone w
szczególny sposób: by zamaskować olbrzymi brzuch, którego się dorobiłam. Pomimo
tej oczywistej i dostępnej każdemu, kto na mnie spojrzał, wiedzy, mój umysł
mimo wszystko nie nadążał za stanem faktycznym. Patrząc w lustro, za każdym
razem wydawało mi się, że chyba jeszcze nie jest tak źle. Cóż, było.
Zaczęłam czuć się ociężała. Z ledwością wstawałam z podłogi,
podchodziłam pod schody, wysiadałam z auta. Bolały mnie stawy. Bolały mnie
stopy od butów, które jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej były na mnie
dobre. Gdy zrobiłam badania krwi, okazało się, że wynik cholesterolu szybuje
gdzieś wysoko w kosmosie. Fizycznie czułam się fatalnie.
Przestałam się powoli identyfikować ze swoim ciałem.
Unikałam luster, aparatów fotograficznych;
a żeby się względnie modnie ubrać, znalazłam zaledwie jeden sklep, w
którym były w miarę modne ubrania w moim rozmiarze. Gdy przeczesywałam wieszaki
w poszukiwaniu kolejnego „namiotu”, z każdym kolejnym razem dochodziło do metki
kolejne X…
Był to smutny okres, gdy wzrost wagi szedł w parze ze
spadkiem poziomu pewności siebie związanym z poczuciem atrakcyjności.
Przy tym wszystkim, bardziej niż podświadomie, zdawałam
sobie sprawę, że dieta, ruch i zmiana nawyków są kluczem do wyjścia z tej
matni. Wcześniej, jako znacznie szczuplejsza osoba starałam się prowadzić
zdrowy tryb życia. Miałam jakąś tam wiedzę na temat zdrowego odżywiania, w
przeszłości także sport nie był mi obcy. A jednak teraz było inaczej. Brakowało
mi sił, by spojrzeć prawdzie w oczy i postawić pierwszy nieśmiały krok, będący
podwaliną pod kolejne, coraz bardziej pewne i zdecydowane.
To mój mąż któregoś wieczoru, gdy byliśmy na spacerze, a ja
niczym kula do kręgli toczyłam się u jego boku, nie patrząc mi w oczy,
powiedział: „Idź do dietetyka. To mój prezent dla Ciebie.” Można mi wierzyć lub
nie, jednak to ten moment uważam za przełomowy w tej całej historii. Dopiero
dotarło do mnie, że oto ten, który ani razu nie skomentował, że przytyłam (choć
wiele razy zwracał mi uwagę, że nie powinnam zjadać wieczorem pakietu
czekoladowych batoników), wypowiedział się w ten pośredni sposób, że czas
zatrzymać ten rozpędzony pociąg i powiedzieć STOP.
Moim zadaniem było odnalezienie kogoś, kto pomoże mi uporać
się ze zgliszczami, do jakich doprowadziłam, nie wiedząc nawet kiedy, swoje
ciało. Internet pęka w szwach od ofert, które w niezwykle dopracowany sposób
kuszą, by z nich skorzystać. Szukałam kilka dni. Strona Mojego Dietetyka
wyróżniała się przejrzystością i czytelnością oferty. Podobało mi się, że mogę
liczyć na bezpośredni kontakt i konsultacje; że nie będę się borykać z
bezdusznymi kartkami zapełnionymi mniej lub bardziej atrakcyjnymi jadłospisami,
a jedyny kontakt będzie odbywał się przez e-maila. Potrzebowałam poczuć, że to
wszystko się dzieje naprawdę, moja przygoda z własnymi słabościami jest realna,
i że uświadomi mi to siedzący naprzeciw człowiek. To jemu będę mogła
powiedzieć, że coś mi nie smakuje, wyjaśnić obszernie swoje oczekiwania,
przyznać się do porażek i przy nim uświadomić sobie swoje sukcesy. I tak
właśnie los pokierował mnie do pani Mirki.
Zdarzało się, że do posiłków wkradł się jakiś składnik X, na
myśl o którym mnie odrzucało. Jednak pani Mirka uważnie słuchała moich lamentów
i eliminowała takie potworki. Było to dla mnie ważne. Uwzględniała na bieżąco
moje upodobania, m. in. owoce. Częściej jednak, ku memu niewypowiedzianemu zaskoczeniu, okazywało się, że z góry przeze
mnie skreślony posiłek, okazywał się odkryciem. A skoro już o odkryciach
mowa: gdy pierwszy raz pojawiłam się na
czerwonej kanapie pani Mirki, zapowiedziałam, że „jakby co, to ja nie umiem
gotować”. Dzisiaj, po pół roku, nie boję się ani garnków, ani kuchenki, ani
przypraw. Rachunek za prąd skoczył znacznie w górę, gdyż oto, odkurzona z
pajęczyn, do użytkowanych przeze mnie przestrzeni dołączyła kuchnia! Do Gordona
R. może mi jeszcze daleko, ale takiej ryby, jaką sobie sama umiem upiec, to nie
jadłam nigdzie.
Na pewno zaczęłam bardziej panować nad swoim organizmem. Gdy
zaczęłam mu dostarczać optymalną ilość dobrych składników, okazało się, że
przestały mnie męczyć zachcianki i to ja zaczęłam decydować kiedy i co jem, nie
zaś jakiś podstępny głosik z tyłu głowy, który miesiącami podsuwał mi pomysły o
pączkach, czekoladkach, pizzy.
Gdy jem mniej, a to co jem jest przemyślane, okazuje się, że
mogę od czasu do czasu pozwolić sobie także na słodycze. Wcześniej byłam
przesłodzona; doszłam do momentu, że wszystkie słodycze smakowały mi tak samo.
Teraz wyostrzył mi się smak. Nigdy bym nie przypuszczała, że kawałek gorzkiej
czekolady może smakować na równi z moją niegdyś ulubioną mleczną.
Nauczyłam się także rozpoznawać moment, w którym powinnam
przestać jeść. Pomaga mi w tym zasada, by jeść wolno i dać ciału czas na
dostarczenie w odpowiednim momencie informacji do żołądka i mózgu, że czas
kończyć posiłek.
W poczuciu niepewności, postanowiłam, że dieta jest dla
mnie, a nie odwrotnie. To podejście okazało się kluczowe i jest moim mottem do
dziś. Każdy się ze mną zgodzi, że trudno siedzieć i być uziemionym w czterech
ścianach tylko z powodu diety. Moje wakacje były pełne wyjazdów, często
nieplanowanych, i często do miejsc, gdzie o chlebie pełnoziarnistym nikt nie
słyszał, a w miejscowym sklepie królowały słodycze, pasztety i browary.
Początkowo mnie to przeraziło. Oczywiście miałam zestaw startowy zabrany z
domu. Ale zapasy szybko się kurczyły i trzeba było zacząć się gimnastykować, by
„pani sklepowa” odszukała na półkach coś sensownego. Udało się. Wodę kupowałam
litrami i piłam, odmierzając ilość butelkami. Podstawowe owoce i warzywa,
jajka, jakąś drobiową wędlinę, dało się znaleźć z jako takim powodzeniem. Nie
będę udawała świętej, i dokonując aktu samooczyszczenia, wyznam, iż zdarzyło mi
się w tym czasie skusić na lody czy ciasteczko. Na swoje usprawiedliwienie
dodam jednak, że był to sorbet, a piernik był bez czekolady. W restauracji
zamawiałam natomiast sałatkę z grillowanym kurczakiem z dressingiem osobno, nie
wykorzystując jednakże jego majestatycznej zawiesistości. Gdy wróciłam ze swych
wojaży, okazało się, że… schudłam! Bardzo mnie to podbudowało. Okazało się
bowiem, że wyjazd ten był preludium do czekającej mnie w przyszłości drogi, po
której będę musiała stąpać już samodzielnie i… o zgrozo!... bez kartki z
jadłospisem! Wakacje okazały się wielkim sukcesem! A pani Mirka była ze mnie
dumna!
Jem niemal wszystko. Kluczem jest ilość, częstotliwość,
jakość. Jeśli pomyślę, że mam ochotę na pizzę lub burgera, za chwilę przychodzi
myśl, że gdy je zjem, dostarczę mojemu ciału tyle energii, tłuszczu itp., że w
zasadzie wyczerpię „limit” na niemal cały dzień. Gdy pomyślę sobie, że w to
miejsce spokojnie zmieściłyby się dwa-trzy posiłki, a rezygnując nich, skazuję
siebie na pół dnia nieprzyjemnego uczucia głodu (bo przecież pizzą nie najem
się na pół dnia), i tak zrobię sobie w głowie błyskawiczny ranking „za i
przeciw” – to przysłowiowa pizza przegrywa.
Na pewno pomaga mi też wiedza o jedzeniu. Czytam trochę o
składzie i właściwościach różnych produktów i gdy jestem w sklepie, staram się
tę wiedzę wykorzystywać, robiąc zakupy. Czytam też etykiety na opakowaniach.
Ponieważ jem mniej, wolę kupować produkty dobrej jakości. Nie widzę większej
różnicy pod względem wydatków. Kiedyś kupowałam więcej, ale taniej. Teraz mogę
kupować drożej, bo kupuję mniej.
Na co dzień staram się jeść produkty białkowe, np. jajka,
ryby; poza tym zajadam się moimi ukochanymi owocami; jeśli już jem pieczywo, to
tylko pełnoziarniste. Wyrzuciłam mąkę pszenną i zastąpiłam ją razową i
orkiszową. W diecie mam też orzechy. Pozwalam sobie od czasu do czasu na coś
słodkiego, np. koktajl z mrożonych truskawek, słodzony stewią. Poszukuję
przepisów na ciasta dietetyczne, by podczas świąt i innych okazji móc się także
bez wyrzutów sumienia uraczyć kawałkiem.
Czy poszukiwanie prawdziwych potrzeb
swojego organizmu i ich zaspakajanie daje szczęście?
Mnie akurat szczęście daje to, co za tym poszukiwaniem
idzie. Jestem zadowolona z siebie, gdy wiem, że panuję nad swoim ciałem i to ja
podejmuję decyzje, jakie będą moje kolejne kroki żywieniowe. Jestem dumna z
siebie, gdy konsekwentnie trzymam się swoich postanowień i nowych przekonań –
nie pozwalam sobie na przykład w towarzystwie wmówić, że przesadzam i kawał
tortu, kotlet w panierce i zawiesisty sos, najlepiej jeszcze podlane piwem to
nic takiego, bo przecież jestem szczupła. Tylko ja wiem, jak trudny był dla
mnie czas, gdy borykałam się z nadwagą i jak wielką rewolucją była dla mnie
przygoda z odchudzaniem. Każdy odpowiada za siebie i swój brzuch. Żeby się czuć
częścią towarzystwa, nie muszę pochłaniać niczym Pacman wszystkiego, co inni
próbują we mnie wmusić, wyśmiewając ukradkiem moje nowe zasady.
Czy trwałe zmiany trzeba rozpoczynać
wraz z Nowym Rokiem?
Gdy wyznacza się sobie
konkretną datę, z nadejściem której planuje się rozpocząć realizację
jakiegoś postanowienia, już z chwilą nazwania tego określeniem typu „noworoczne
postanowienie” skazuje plan na niepowodzenie. Nie przypadkiem owo słynne
„noworoczne postanowienie” stało się niemal kultowym określeniem planowanych
działań, które nigdy nie nastąpią. Do realizacji planu związanego z
wprowadzeniem w swoim życiu zmian (od diety poczynając, na rzuceniu palenia
kończąc) przechodzi się od teraz. To nie musi być poniedziałek, ani pierwszy
stycznia. Nie musimy się na to przygotowywać, ani nastawiać, a już tym bardziej
oficjalnie wszem i wobec zapowiadać. Jeśli nie zaczniesz od TERAZ – nie zaczniesz
nigdy.
Wróciła moja pewność siebie i dawna ja, co zauważyli wszyscy
znajomi. Ma to także olbrzymi wpływ na moje funkcjonowanie w pracy.
Znów bawię się modą. Odnajduję stare, upchnięte na tył szafy
ubrania z okresu świetności mojej figury i łączę je z nowymi trendami. Ku mej
uciesze bowiem znów mogę kupować ubrania w tych sklepach, w których mam ochotę,
a nie w tych, w których znajdę ubrania w swoim rozmiarze. Wcześniej nie
doceniałam komfortu, z jakim się to wiąże, a teraz z radości aż trudno mi
przejść nad tym do porządku. A skoro już mowa o ubraniach, znów radośnie, jako
ta rącza łania, hasam w swych ukochanych szpilkach, które poddały się swego czasu
w walce z 85 kilogramami.
Odkryłam także przyjemność w gotowaniu i nauczyłam się
radzić sobie w kuchni. Udaje mi się nawet improwizować. Jeszcze pół roku temu?
Nie do pomyślenia!
Nie męczę się jak kiedyś. Z podłogi podnoszę się bez
wysiłku. Czuję się lekka i gibka. Podobno nawet inaczej się poruszam.
Zmiany roztoczyły kręgi nie tylko na sfery bezpośrednio
związane z dietą i odchudzaniem. Stały się inspiracją także do przekalibrowania
myślenia o sobie, swoim komforcie psychicznym i higienie duszy. Dały początek
wielu egzystencjalnym przemyśleniom. Nurt zmian sprawił, że zaczęłam traktować
siebie jako kogoś ważnego; kogoś, kto jest wart poświęcenia mu czasu, kto jest na
pierwszym miejscu, kto zasługuje na to, by mieć w ciągu dnia chwilę na
odpoczynek, spokojny posiłek, możliwość odżywienia swojego umysłu i zrobienia
tego, co sprawia przyjemność. Każdy człowiek na to zasługuje, ale w pędzie
życia wielu się zatraca i zapomina o tym, by być najlepszym przyjacielem dla
siebie samego.
Gdybym mogła pokierować swoim życiem inaczej, z pewnością
wiele bym zmieniła. Zaczęłabym od zmiany nastawienia do wielu spraw i sfer
życia, a także wyznaczenia priorytetów i konsekwentnego trzymania się swoich
zasad. Udałoby mi się może wówczas podejmować właściwe wybory. Tak, że w
koszyku zwanym życie, znalazłoby się mniej niezdrowych czekoladek i ciastek,
nafaszerowanych chemią pierogów, ociekającej tłuszczem pizzy i przesłodzonych
napojów. Może wówczas ocknęłabym się w momencie, w którym noszenie szpilek nie
sprawiało mi jeszcze bólu. Jednak gdybanie „co bym zrobiła, gdyby” nie zmieni
przeszłości i moim zdaniem niewiele wniesie do przyszłości. Sytuacje, wyzwania,
przeżycia nigdy się bowiem nie powtarzają i trudno jest stosować rozwiązania,
które sprawdziły się kiedyś, w nowej, nawet jeśli podobnej, sytuacji. Jak
mawiał Heraklit „Panta rhei” – wszystko płynie, człowiek się zmienia, także
fizycznie. Nawet dieta ułożona dziesięć lat temu może okazać się nieskuteczna
dla tej samej, ale starszej o te dziesięć lat osoby.
Gdybym jednak miała wybierać ponownie, znów zawitałbym do
pani Mirki. Dziś wiem, że ta decyzja była właściwa. Pani Mirka niczego mi nie
narzucała, nie komentowała i nie krytykowała bzdur, które w chwilach oporu
przed zmianami, wygadywałam. Rozmowy z nią uświadamiały mi fakty o moich
sukcesach, z których wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Choć jestem świadoma,
że sukces, to wynik przede wszystkich mojej pracy, wyborów, przemyśleń, to za
kulisami, niczym podpowiadający dyskretnie inspicjent, przez te kilka miesięcy
stała właśnie pani Mirka.
Teraz chyba najtrudniejszy etap przede mną. Czuję jednak, że
zostałam właściwie przygotowana, by zmierzyć się z życiem, w którym jedzenie
będzie przyjemnością, z której czerpie się mądrze, i która ma być tylko
dodatkiem, nie treścią. Która będzie służyła, nie niszczyła.
Tak… To była potrzebna, ważna i treściwa lekcja. Pani Mirko,
czy dostanę plusa za zadanie domowe?...