piątek, 19 maja 2017

JESLI NIE ZACZNIESZ TERAZ, NIE ZACZNIIESZ NIGDY



Od zawsze byłam bardzo szczupłą osobą. Przy wzroście 175 cm ważyłam, odkąd pamiętam 58 kg, niezależnie ile i co jadłam. Jakieś trzy lata temu w moim życiu nastąpił jednak kryzys i to na wielu płaszczyznach, także zdrowotnej. Od tej pory mój organizm zaczął żyć własnym życiem. Nim jednak zauważyłam, że mój wybitnie, nazwijmy go, pasywny tryb życia w połączeniu z dietą pt. „Jem jak za dawnych czasów” i kolejnymi chorobami, m.in. niedoczynnością tarczycy i chorobą Haschimoto, zaczął rujnować moje ciało i organizm, na wadze ułożyły się kolejno obok siebie cyfry 85,5.
Oczywiście już wcześniej wiedziałam, że przytyłam. Z otoczenia napływały bowiem mniej lub bardziej nieśmiałe komunikaty, że się zmieniłam. Ubrania także musiałam kupować coraz większe i to skrojone w szczególny sposób: by zamaskować olbrzymi brzuch, którego się dorobiłam. Pomimo tej oczywistej i dostępnej każdemu, kto na mnie spojrzał, wiedzy, mój umysł mimo wszystko nie nadążał za stanem faktycznym. Patrząc w lustro, za każdym razem wydawało mi się, że chyba jeszcze nie jest tak źle. Cóż, było.
Zaczęłam czuć się ociężała. Z ledwością wstawałam z podłogi, podchodziłam pod schody, wysiadałam z auta. Bolały mnie stawy. Bolały mnie stopy od butów, które jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej były na mnie dobre. Gdy zrobiłam badania krwi, okazało się, że wynik cholesterolu szybuje gdzieś wysoko w kosmosie. Fizycznie czułam się fatalnie.
Przestałam się powoli identyfikować ze swoim ciałem. Unikałam luster, aparatów fotograficznych;  a żeby się względnie modnie ubrać, znalazłam zaledwie jeden sklep, w którym były w miarę modne ubrania w moim rozmiarze. Gdy przeczesywałam wieszaki w poszukiwaniu kolejnego „namiotu”, z każdym kolejnym razem dochodziło do metki kolejne X…
Był to smutny okres, gdy wzrost wagi szedł w parze ze spadkiem poziomu pewności siebie związanym z poczuciem atrakcyjności.
Przy tym wszystkim, bardziej niż podświadomie, zdawałam sobie sprawę, że dieta, ruch i zmiana nawyków są kluczem do wyjścia z tej matni. Wcześniej, jako znacznie szczuplejsza osoba starałam się prowadzić zdrowy tryb życia. Miałam jakąś tam wiedzę na temat zdrowego odżywiania, w przeszłości także sport nie był mi obcy. A jednak teraz było inaczej. Brakowało mi sił, by spojrzeć prawdzie w oczy i postawić pierwszy nieśmiały krok, będący podwaliną pod kolejne, coraz bardziej pewne i zdecydowane.
To mój mąż któregoś wieczoru, gdy byliśmy na spacerze, a ja niczym kula do kręgli toczyłam się u jego boku, nie patrząc mi w oczy, powiedział: „Idź do dietetyka. To mój prezent dla Ciebie.” Można mi wierzyć lub nie, jednak to ten moment uważam za przełomowy w tej całej historii. Dopiero dotarło do mnie, że oto ten, który ani razu nie skomentował, że przytyłam (choć wiele razy zwracał mi uwagę, że nie powinnam zjadać wieczorem pakietu czekoladowych batoników), wypowiedział się w ten pośredni sposób, że czas zatrzymać ten rozpędzony pociąg i powiedzieć STOP.

Moim zadaniem było odnalezienie kogoś, kto pomoże mi uporać się ze zgliszczami, do jakich doprowadziłam, nie wiedząc nawet kiedy, swoje ciało. Internet pęka w szwach od ofert, które w niezwykle dopracowany sposób kuszą, by z nich skorzystać. Szukałam kilka dni. Strona Mojego Dietetyka wyróżniała się przejrzystością i czytelnością oferty. Podobało mi się, że mogę liczyć na bezpośredni kontakt i konsultacje; że nie będę się borykać z bezdusznymi kartkami zapełnionymi mniej lub bardziej atrakcyjnymi jadłospisami, a jedyny kontakt będzie odbywał się przez e-maila. Potrzebowałam poczuć, że to wszystko się dzieje naprawdę, moja przygoda z własnymi słabościami jest realna, i że uświadomi mi to siedzący naprzeciw człowiek. To jemu będę mogła powiedzieć, że coś mi nie smakuje, wyjaśnić obszernie swoje oczekiwania, przyznać się do porażek i przy nim uświadomić sobie swoje sukcesy. I tak właśnie los pokierował mnie do pani Mirki.

Zdarzało się, że do posiłków wkradł się jakiś składnik X, na myśl o którym mnie odrzucało. Jednak pani Mirka uważnie słuchała moich lamentów i eliminowała takie potworki. Było to dla mnie ważne. Uwzględniała na bieżąco moje upodobania, m. in. owoce. Częściej jednak, ku memu niewypowiedzianemu  zaskoczeniu, okazywało się, że z góry przeze mnie skreślony posiłek, okazywał się odkryciem. A skoro już o odkryciach mowa:  gdy pierwszy raz pojawiłam się na czerwonej kanapie pani Mirki, zapowiedziałam, że „jakby co, to ja nie umiem gotować”. Dzisiaj, po pół roku, nie boję się ani garnków, ani kuchenki, ani przypraw. Rachunek za prąd skoczył znacznie w górę, gdyż oto, odkurzona z pajęczyn, do użytkowanych przeze mnie przestrzeni dołączyła kuchnia! Do Gordona R. może mi jeszcze daleko, ale takiej ryby, jaką sobie sama umiem upiec, to nie jadłam nigdzie.
 
Na pewno zaczęłam bardziej panować nad swoim organizmem. Gdy zaczęłam mu dostarczać optymalną ilość dobrych składników, okazało się, że przestały mnie męczyć zachcianki i to ja zaczęłam decydować kiedy i co jem, nie zaś jakiś podstępny głosik z tyłu głowy, który miesiącami podsuwał mi pomysły o pączkach, czekoladkach, pizzy.
Gdy jem mniej, a to co jem jest przemyślane, okazuje się, że mogę od czasu do czasu pozwolić sobie także na słodycze. Wcześniej byłam przesłodzona; doszłam do momentu, że wszystkie słodycze smakowały mi tak samo. Teraz wyostrzył mi się smak. Nigdy bym nie przypuszczała, że kawałek gorzkiej czekolady może smakować na równi z moją niegdyś ulubioną mleczną.
Nauczyłam się także rozpoznawać moment, w którym powinnam przestać jeść. Pomaga mi w tym zasada, by jeść wolno i dać ciału czas na dostarczenie w odpowiednim momencie informacji do żołądka i mózgu, że czas kończyć posiłek.


W poczuciu niepewności, postanowiłam, że dieta jest dla mnie, a nie odwrotnie. To podejście okazało się kluczowe i jest moim mottem do dziś. Każdy się ze mną zgodzi, że trudno siedzieć i być uziemionym w czterech ścianach tylko z powodu diety. Moje wakacje były pełne wyjazdów, często nieplanowanych, i często do miejsc, gdzie o chlebie pełnoziarnistym nikt nie słyszał, a w miejscowym sklepie królowały słodycze, pasztety i browary. Początkowo mnie to przeraziło. Oczywiście miałam zestaw startowy zabrany z domu. Ale zapasy szybko się kurczyły i trzeba było zacząć się gimnastykować, by „pani sklepowa” odszukała na półkach coś sensownego. Udało się. Wodę kupowałam litrami i piłam, odmierzając ilość butelkami. Podstawowe owoce i warzywa, jajka, jakąś drobiową wędlinę, dało się znaleźć z jako takim powodzeniem. Nie będę udawała świętej, i dokonując aktu samooczyszczenia, wyznam, iż zdarzyło mi się w tym czasie skusić na lody czy ciasteczko. Na swoje usprawiedliwienie dodam jednak, że był to sorbet, a piernik był bez czekolady. W restauracji zamawiałam natomiast sałatkę z grillowanym kurczakiem z dressingiem osobno, nie wykorzystując jednakże jego majestatycznej zawiesistości. Gdy wróciłam ze swych wojaży, okazało się, że… schudłam! Bardzo mnie to podbudowało. Okazało się bowiem, że wyjazd ten był preludium do czekającej mnie w przyszłości drogi, po której będę musiała stąpać już samodzielnie i… o zgrozo!... bez kartki z jadłospisem! Wakacje okazały się wielkim sukcesem! A pani Mirka była ze mnie dumna!


Jem niemal wszystko. Kluczem jest ilość, częstotliwość, jakość. Jeśli pomyślę, że mam ochotę na pizzę lub burgera, za chwilę przychodzi myśl, że gdy je zjem, dostarczę mojemu ciału tyle energii, tłuszczu itp., że w zasadzie wyczerpię „limit” na niemal cały dzień. Gdy pomyślę sobie, że w to miejsce spokojnie zmieściłyby się dwa-trzy posiłki, a rezygnując nich, skazuję siebie na pół dnia nieprzyjemnego uczucia głodu (bo przecież pizzą nie najem się na pół dnia), i tak zrobię sobie w głowie błyskawiczny ranking „za i przeciw” – to przysłowiowa pizza przegrywa.
Na pewno pomaga mi też wiedza o jedzeniu. Czytam trochę o składzie i właściwościach różnych produktów i gdy jestem w sklepie, staram się tę wiedzę wykorzystywać, robiąc zakupy. Czytam też etykiety na opakowaniach. Ponieważ jem mniej, wolę kupować produkty dobrej jakości. Nie widzę większej różnicy pod względem wydatków. Kiedyś kupowałam więcej, ale taniej. Teraz mogę kupować drożej, bo kupuję mniej.
Na co dzień staram się jeść produkty białkowe, np. jajka, ryby; poza tym zajadam się moimi ukochanymi owocami; jeśli już jem pieczywo, to tylko pełnoziarniste. Wyrzuciłam mąkę pszenną i zastąpiłam ją razową i orkiszową. W diecie mam też orzechy. Pozwalam sobie od czasu do czasu na coś słodkiego, np. koktajl z mrożonych truskawek, słodzony stewią. Poszukuję przepisów na ciasta dietetyczne, by podczas świąt i innych okazji móc się także bez wyrzutów sumienia uraczyć kawałkiem.

      Czy poszukiwanie prawdziwych potrzeb swojego organizmu i ich zaspakajanie daje szczęście?



Mnie akurat szczęście daje to, co za tym poszukiwaniem idzie. Jestem zadowolona z siebie, gdy wiem, że panuję nad swoim ciałem i to ja podejmuję decyzje, jakie będą moje kolejne kroki żywieniowe. Jestem dumna z siebie, gdy konsekwentnie trzymam się swoich postanowień i nowych przekonań – nie pozwalam sobie na przykład w towarzystwie wmówić, że przesadzam i kawał tortu, kotlet w panierce i zawiesisty sos, najlepiej jeszcze podlane piwem to nic takiego, bo przecież jestem szczupła. Tylko ja wiem, jak trudny był dla mnie czas, gdy borykałam się z nadwagą i jak wielką rewolucją była dla mnie przygoda z odchudzaniem. Każdy odpowiada za siebie i swój brzuch. Żeby się czuć częścią towarzystwa, nie muszę pochłaniać niczym Pacman wszystkiego, co inni próbują we mnie wmusić, wyśmiewając ukradkiem moje nowe zasady.

       Czy trwałe zmiany trzeba rozpoczynać wraz z Nowym Rokiem?
Gdy wyznacza się sobie  konkretną datę, z nadejściem której planuje się rozpocząć realizację jakiegoś postanowienia, już z chwilą nazwania tego określeniem typu „noworoczne postanowienie” skazuje plan na niepowodzenie. Nie przypadkiem owo słynne „noworoczne postanowienie” stało się niemal kultowym określeniem planowanych działań, które nigdy nie nastąpią. Do realizacji planu związanego z wprowadzeniem w swoim życiu zmian (od diety poczynając, na rzuceniu palenia kończąc) przechodzi się od teraz. To nie musi być poniedziałek, ani pierwszy stycznia. Nie musimy się na to przygotowywać, ani nastawiać, a już tym bardziej oficjalnie wszem i wobec zapowiadać. Jeśli nie zaczniesz od TERAZ – nie zaczniesz nigdy.


Wróciła moja pewność siebie i dawna ja, co zauważyli wszyscy znajomi. Ma to także olbrzymi wpływ na moje funkcjonowanie w pracy.
Znów bawię się modą. Odnajduję stare, upchnięte na tył szafy ubrania z okresu świetności mojej figury i łączę je z nowymi trendami. Ku mej uciesze bowiem znów mogę kupować ubrania w tych sklepach, w których mam ochotę, a nie w tych, w których znajdę ubrania w swoim rozmiarze. Wcześniej nie doceniałam komfortu, z jakim się to wiąże, a teraz z radości aż trudno mi przejść nad tym do porządku. A skoro już mowa o ubraniach, znów radośnie, jako ta rącza łania, hasam w swych ukochanych szpilkach, które poddały się swego czasu w walce z 85 kilogramami.
Odkryłam także przyjemność w gotowaniu i nauczyłam się radzić sobie w kuchni. Udaje mi się nawet improwizować. Jeszcze pół roku temu? Nie do pomyślenia!
Nie męczę się jak kiedyś. Z podłogi podnoszę się bez wysiłku. Czuję się lekka i gibka. Podobno nawet inaczej się poruszam.
Zmiany roztoczyły kręgi nie tylko na sfery bezpośrednio związane z dietą i odchudzaniem. Stały się inspiracją także do przekalibrowania myślenia o sobie, swoim komforcie psychicznym i higienie duszy. Dały początek wielu egzystencjalnym przemyśleniom. Nurt zmian sprawił, że zaczęłam traktować siebie jako kogoś ważnego; kogoś, kto jest wart poświęcenia mu czasu, kto jest na pierwszym miejscu, kto zasługuje na to, by mieć w ciągu dnia chwilę na odpoczynek, spokojny posiłek, możliwość odżywienia swojego umysłu i zrobienia tego, co sprawia przyjemność. Każdy człowiek na to zasługuje, ale w pędzie życia wielu się zatraca i zapomina o tym, by być najlepszym przyjacielem dla siebie samego.


Gdybym mogła pokierować swoim życiem inaczej, z pewnością wiele bym zmieniła. Zaczęłabym od zmiany nastawienia do wielu spraw i sfer życia, a także wyznaczenia priorytetów i konsekwentnego trzymania się swoich zasad. Udałoby mi się może wówczas podejmować właściwe wybory. Tak, że w koszyku zwanym życie, znalazłoby się mniej niezdrowych czekoladek i ciastek, nafaszerowanych chemią pierogów, ociekającej tłuszczem pizzy i przesłodzonych napojów. Może wówczas ocknęłabym się w momencie, w którym noszenie szpilek nie sprawiało mi jeszcze bólu. Jednak gdybanie „co bym zrobiła, gdyby” nie zmieni przeszłości i moim zdaniem niewiele wniesie do przyszłości. Sytuacje, wyzwania, przeżycia nigdy się bowiem nie powtarzają i trudno jest stosować rozwiązania, które sprawdziły się kiedyś, w nowej, nawet jeśli podobnej, sytuacji. Jak mawiał Heraklit „Panta rhei” – wszystko płynie, człowiek się zmienia, także fizycznie. Nawet dieta ułożona dziesięć lat temu może okazać się nieskuteczna dla tej samej, ale starszej o te dziesięć lat osoby.
Gdybym jednak miała wybierać ponownie, znów zawitałbym do pani Mirki. Dziś wiem, że ta decyzja była właściwa. Pani Mirka niczego mi nie narzucała, nie komentowała i nie krytykowała bzdur, które w chwilach oporu przed zmianami, wygadywałam. Rozmowy z nią uświadamiały mi fakty o moich sukcesach, z których wcześniej nie zdawałam sobie sprawy. Choć jestem świadoma, że sukces, to wynik przede wszystkich mojej pracy, wyborów, przemyśleń, to za kulisami, niczym podpowiadający dyskretnie inspicjent, przez te kilka miesięcy stała właśnie pani Mirka.
Teraz chyba najtrudniejszy etap przede mną. Czuję jednak, że zostałam właściwie przygotowana, by zmierzyć się z życiem, w którym jedzenie będzie przyjemnością, z której czerpie się mądrze, i która ma być tylko dodatkiem, nie treścią. Która będzie służyła, nie niszczyła.
Tak… To była potrzebna, ważna i treściwa lekcja. Pani Mirko, czy dostanę plusa za zadanie domowe?...