Nasza opowieść o peregrynacjach toskańskich początek swój bierze pewnego cieplejszego niż w Polsce poranka, gdy oto dotarłyśmy do pizeńskiego portu lotniczego o dźwięcznie brzmiącej nazwie Aeroporto internazionale Galileo Galilei. Korzystając z dobrodziejstw wynikających z rozwoju myśli technicznej w postaci OsmAnd, wkroczyłyśmy dziarsko w uliczki Pizy, by odnaleźć La Piagettę B&B. Nasze wypchane do kształtu skorup Wojowniczych Żółwi Ninja plecaki przygniatały nas do ziemi, wydałyśmy z siebie jednak ochocze "kałabanga!" i niestrudzenie dobrnęłyśmy do celu.
Nasze lokum okazało się starym domostwem, odnowionym i zadbanym, z kwitnącym przed wejściem drzewem o kwiatach przypominających szczotki do czyszczenia butelek.
Powitał nas młody Włoch z krwi i kości, czyli przystojny Daniele. Był bardzo zaangażowany i przejęty, oprowadził nas po domu i wyjaśnił zasady.
W domu panował przyjemny chłód. Wnętrze było urządzone ze smakiem, przy nienachalnym wykorzystaniu elementów starych cegieł, które tu i ówdzie przebijały się przez pobielone ściany. Nasz gospodarz przydzielił nam uroczy pokój na piętrze, gdzie uwagę zwracała stara wyszorowana do czysta kamienna podłoga i zaokrąglone sufity, pamiętające czasy, kto wie, może i samego Galileusza. Miękka pościel i śnieżnobiałe ręczniki pachniały świeżością. By zrobiło się włosko do potęgi, włączyłyśmy sobie telewizor, z którego popłynął do nas potok słów, których znaczenia kompletnie nie rozumiałyśmy. Rozpakowałyśmy się, pokręciłyśmy po domu, który pozostawiono nam do dyspozycji, i ruszyłyśmy w miasto. Daniele polecił nam miejsce, gdzie można zjeść pizzę, focaccię, czy co tam nam się zachce. Knajpkę otwierano dopiero o 17. Zamówiłyśmy klasyczną margaritę, która jednak nie urwała nic, czego spodziewałyśmy się, że zostanie nam urwane.
Dzień mijał i zbliżał się wieczór. Do gwoździa programu, czyli centrum ze słynną wieżą, miałyśmy ponad pół godziny marszu, więc była okazja, by poznać miasto i zobaczyć po drodze coś więcej, niż tylko Torre di Pisa, z której to miejsce słynie.
Na moje łowy fotograficzne, taki spacer był jak znalazł.
Gdy nareszcie wyłoniłyśmy się z malowniczej średniowiecznej Via Roma, wyrosła przed nami Ona! Krzywa - jak mówili! Wysoka, biała, marmurowa i... otoczona zgrają obecnych w każdym niemal turystycznym miejscu, w którym ma stopa stanęła, osobników, pobrzękujących wszelakimi możliwymi do wykonania małymi chińskimi rączkami pierdołami, od gipsowych krzywych-mini-wieżyczek, przez parasole, po świecące wyrzucane co rusz w górę bączki, spadające gdzie popadnie. Niczym chmara komarów krążyli pomiędzy spoglądającymi w panice przed zaczepieniem i łaknącymi spokoju ludkami. Niestety, w żadnym (także i włoskim) "Rossmanie" nie sprzedają sprayów ochronnych, odstraszających tego typu plagę. Zacisnęłyśmy zęby i z wdziękiem charakterystycznym tylko dla dumnych Polek, zignorowałyśmy to brzęczenie, pragnąc wydestylować to, co w tym miejscu najpiękniejsze i co zobaczyć tu przyjechałyśmy. A miejsce naprawdę robi wrażenie, gdyż obok wieży, od wieków już zakorzeniona tkwi, pomimo historycznych zawieruch, piękna, ogromna katedra i babtysterium oraz słynne Pole Cudów.
Zdjęć zrobiłam co nie miara, odpuszczając sobie słynną pozę, w której z miną jakby dręczyło mnie zatwardzenie, podtrzymuję wieżę (jak by kto pytał 😉 ).
W Pizie byłyśmy trzy noce. Ale, jako że nasz plan podróży był rozbudowany, w tak zwanym międzyczasie zrobiłyśmy całodniowy wypad do Lucci (wrażeniami podzielę się wkrótce 😁). Generalnie, poza tym, że zostałam soczyście ochrzczona gołębią (chyba!) kupą, która chlusnęła mi na czoło, oko i bluzkę, barwiąc je na osobliwie szpinakowy odcień 😶; a podejrzane typki popalające "to i owo" przy dworcu, próbowały nas zaczepiać; pobyt w Pizie był zdecydowanie udany, co dodatkowo podbiło nasze oczekiwania co do Florencji, do której udałyśmy się pociągiem dnia trzeciego...