Proponuję wziąć dziś na warsztat dziwne zjawisko, które zaobserwowałam w odniesieniu do swojej osoby na przestrzeni ostatnich lat: SSzA, czyli Syndrom Selfie z Aparatem. Jest to przypadłość, która uaktywnia się zazwyczaj na imprezach rodzinnych, gdy chciałoby się porobić zdjęć, ale ileż można robić foty ludziom przy stole; lub też w sytuacjach codziennych, snucia się po domu z ciśnieniem na robienie zdjęć, ale bez konkretnego pomysłu. W przeciwieństwie do AS (Average Selfie), czyli zwykłego selfie, nie chodzi tu o pochwalenie się tzw. dziubkiem w miejscach lub z ludźmi, z którymi chcielibyśmy, by widzieli nas inni. Jego cel wynika z nudy artystycznej i niepokoju twórczego.
Syndrom uzależniony jest od czynników zewnętrznych, albowiem koniecznością jest namierzenie w okolicy bytowania osobnika cierpiącego na ów, obiektu o sumbolu L - czyli lustra, bądź też czegoś, co swoją powierzchnią odbija otoczenie.
Omówiliśmy kilka aspektów syndromu. Teraz czas na zilustrowanie teorii przykładami:
Mam nadzieję, że nie tylko mnie dotyczy SSzA ;)
Życzę niesamowitej nocy :)
Karaliczna jakaś taka puchata na jednym z zamieszonych zdjęć. Wygląda jak wykoksiały kot :)
OdpowiedzUsuńWstydzi się aparatu, dlatego się powiększyła ;)
OdpowiedzUsuń